Sławy Trójki – Michał Poźniczek

Naszym niezwykle szanownym i szanowanym wielkanocnym króliczkiem jest kolejna Sława Trójki: p. prof. MICHAŁ POŹNICZEK!
Zapraszam na spotkanie z człowiekiem niezwykłym i bardzo tajemniczym, którego jako ostatniego podejrzewalibyśmy o pewne rzeczy, o których sam z chęcią nam opowiedział!

Dzień dobry Panie Profesorze, jestem zaszczycona, że po tylu latach – już nie jako uczennica, ale nauczycielka w tej samej szkole – mam okazję porozmawiać z Panem na temat czasów, które, pamięta Pan, pamiętam ja, ale czy tak samo je przeżywaliśmy?
Jest mi ogromnie miło! Proszę poczuć się swobodnie, bo sobie teraz pogadamy, tak po krakosku!

A ZACZĘŁO SIĘ NA DŁUGIEJ:
– Całe życie Pana związane jest z Krakowem. Jaka jest Pana dziecięca kraina? Jakie zapachy i smaki dzieciństwa nosi Pan w swojej pamięci? (pyta Beata Nawrot, moja szkolna koleżanka z tej samej trójkowej klasy)
– Całe swoje życie spędziłem w Krakowie, z czego 72 lata na ulicy Długiej, chociaż w dwóch różnych mieszkaniach. Była przeprowadzka z Długiej na Długą. Moja kraina to po prostu Kleparz.
– Stary czy Nowy?
– Bardziej Stary. Jak pojawia się takie pytanie, odpowiadam: mnie wychowała ulica. Bo to jest prawda! Najlepsze zabawy i Kraina Dziecięca to był trzepak. Czytamy to z resztą we wspomnieniach ludzi z tamtego okresu. Kamienica to nie tak wielki blok, jak tutaj w Nowej Hucie. W związku z czym towarzystwo musiało się łączyć. I tak się wszyscy znaliśmy. Później też okazywało się, że znaliśmy się od lat, a spotkaliśmy się w szkole. W tej samej, rejonowej. No to trzeba było sobie znaleźć kumpli do grania w „zośkę”. Coś takiego istniało, nie wiem, czy młodzi wiedzą, co to takiego?
– Myślę, że nie wiedzą i muszą sprawdzić w Internecie. My nie graliśmy w „zośkę’, ale wiedziałam, co to jest.
– Wyście grali „w gumę”.
– Tak jest.
– A myśmy grali „w zośkę”. To znaczy chłopcy grali „w zośkę”. To był kawałek ołowiu, do którego się przyczepiało kłębek nici, takiej włóczki. Taki pompon osadzony na ołowiu. Trzeba było zmieścić się w kółku, każdy miał swój okrąg narysowany kredą i kopać odpowiednio, żeby komuś tam dokopać. Więc ulica mnie wychowywała.
– Ale czy to były takie zamknięte podwórka w kamienicach? Bo tutaj, w tej części Huty to nie funkcjonowało. Stara Huta takie miała.
– Tak, to były zamknięte podwórka. Często przedzielone jedno od drugiego tak, żeśmy się przez siatkę kontaktowali. I albo ja zapraszałem, albo ktoś mnie zapraszał, albo szliśmy gdzieś nie wiadomo gdzie, bo nikt na to nie zwracał uwagi, a samochód przejeżdżał raz na godzinę. Smaki zachowałem i bardzo chciałbym jeszcze raz w życiu doznać takiego wrażenia, jakie dawało pieczywo z tamtego okresu. Słynne krakowskie obwarzanki. Także inne smaki zapamiętałem, ale… nie wiem czy mogę to powiedzieć…
– Ależ proszę, najwyżej się to wytnie 😉
– Otóż, poznałem smak wagarów.
– Oooo, to tego się na pewno nie wytnie! 😊
– I dwa razy w życiu na takich solidnych wagarach byłem.
– DWA RAZY? PAN???
– Dwa razy. W szkole podstawowej, ale nie udały mi się te wagary absolutnie, ponieważ ja chodziłem do tej samej klasy z moim kuzynem. Nie było mnie w szkole. Nie zdążyłem wrócić z tych wagarów, jak on przyniósł mi, w trosce, zeszyt, żebym sobie odpisał. Ale w liceum się udało.
– W Sobieskim wagary??? 😉
– Cały tydzień.
– Co???!!!
– Tak jest. To była bardzo prosta sprawa. Nie usprawiedliwiałem tego, wreszcie Pani Wychowawczyni sobie przypomniała o tej nieobecności: co to znaczy, żeby mnie tydzień nie było. I zadzwoniła do mojej mamy. A moja mama nie przywiązywała wagi do dat, więc powiedziała, że oczywiście, że tak, że byłem chory. I to wszystko. Ale na te wagary to ja sobie kupowałem bułkę albo obwarzanka. I te dwa smaki! Ta niesamowitość, że ja jakieś przestępstwo popełniam.
– A co Pan robił na tych wagarach? Co się działo w czasie tego tygodnia? Codziennie wychodził Pan do szkoły, ale nie do końca do niej trafiał?
– W te licealne to miałem towarzystwo. Wyjeżdżaliśmy i poznawali obrzeża Krakowa: gdzie się dało, byle dalej od centrum. Nie do żadnego kina. Potem mi moja matka opowiadała, jak ona poszła na wagary.
– Rany, nie wyobrażam sobie. Za takich czasów…
– Szkolne czasy mojej mamy to były czasy przedwojenne. Także w każdym pokoleniu jednak się to zdarza.
– Oczywiście, myśmy też poszli na wagary. To była godzina, której żałowaliśmy bardzo długo, bo natychmiast rozdzwoniły się telefony do naszych rodziców. Byliśmy na 2 Pułku Lotniczego, w tym parku. Po godzinie grzecznie wróciliśmy do Trójeczki. I była taka awantura, że o rany! A tu się udało, Panie Profesorze. Jak to? Tydzień? 😊
– Tak, udało się.
– To jest niesprawiedliwe! 😊
– Ale nie udało się coś innego. Ja mówię w tej chwili o mojej klasie, choć uważam, że owo wydarzenie było bardzo fajnym dowcipem. A mianowicie, w trakcie roku szkolnego (byliśmy wtedy w tzw. 10tej klasie) zmarł Dyrektor II Liceum – Henryk Augustyński, a nastał Dyrektor Stefan Gul. To była taka swoista wymiana: w połowie roku szkolnego (chyba w styczniu 1965 roku) stanowisko Dyrektora Dwójki objął- dotychczas uczący matematyki w Trójce – Stefan Gul, a na jego miejsce do Kochanowskiego przeszedł matematyk z Dwójki – pan Józef Jodłowski. Pierwszy Dzień Wiosny! Coś trzeba wymyśleć. I my też zorganizowaliśmy nieoczekiwaną wymianę. Otóż, dogadaliśmy się bardzo fajnie z klasą od Kochanowskiego: myśmy poszli na lekcje matematyki, gdzie (na ul. Kochanowskiego w Krakowie – przyp. autora) pan Jodłowski przyjął nas bardzo serdecznie i bardzo się ucieszył. Natomiast klasa, którą uczył kiedyś w III LO Pan Gul, przyszła tu do Dwójki na nasze miejsce i…, niestety, dyrektor Gul zrobił taką aferę, że szkoda gadać!
– Ale to był super fajny dowcip!
– Tak, bardzo fajny dowcip! Ja uważam, że on zrobił nam krzywdę tym, że się po prostu nie połapał, o co chodzi. Wymiana klas: poszliśmy przecież do swoich nauczycieli.
– Rozumiem, że konsekwencje byłe inne niż wcześniej.
– O, tak.

– Kolejne pytanie od Beaty Nawrot: chemia, biochemia, przyroda, to dziedziny Pana zainteresowań naukowych i dydaktycznych. Skąd się to wzięło?
– To trzeba by zacząć od początku, czyli od dzieciństwa, kiedy to fascynowały mnie dwie rzeczy, i do tej pory fascynują: przyroda – szczególnie ta ożywiona i … kolej parowa. I później wszystkie środki, poruszające się po szynach, więc: tramwaj, kolejki zakładowe, kopalniane. To była moja pierwsza fascynacja. Prawdopodobnie, jedno jak i drugie, gdzieś tam wywodzą się ze spacerów z ojcem. Gdzie mnie ojciec zabierał na spacer? Wtedy był zupełnie inny Kraków. Na przykład, na dzisiejszą Aleję 29 Listopada, którą nazywaliśmy Aleją Kasztanową. Była wysadzana kasztanami po obu stronach. Albo mówił: Chodź, pojedziemy do Lasku Wolskiego posłuchać, jak szumią drzewa. I to była ta fascynacja przyrodą. A koleją? Jak już nie szliśmy gdzieś dalej na spacer, to bodaj na Warszawską pooglądać manewrujące parowozy. I tam upatruję tej fascynacji. A później została ona utrwalona w szkole przez nauczycielkę. Nauczycielka w mojej szkole podstawowej uczyła biologii, geografii, fizyki i chemii. Była to bardzo kontrowersyjna osoba, dzisiaj w szkole by się nie utrzymała.
– Nie chcę pytać z jakiego powodu? 😉
– Z powodu swojego języka, niewyparzonego. Ogromnej siły, którą wcielała w życie, jeżeli zbój (bo myśmy byli męską klasą) odważył się przerwać jej wywody. Ja nigdy nie przerywałem, byłem zasłuchany w to, co ona mówi. Bo czy mówiła o biologii czy o geografii, to mówiła fantastycznie. Do dzisiejszego dnia pamiętam jej lekcję fizyki, w trakcie której demonstrowała działanie maszyny parowej. Miała cały model, w kociołku wytwarzała parę i pokazywała te wszystkie zawory, uszczelki, gdzie to tam ta para przechodzi i wprowadza tłoki w ruch. Później, w liceum właściwie dwie nauczycielki podtrzymały we mnie to zainteresowanie i wtedy zdecydowałem o wyborze: że nie Politechnika i transport, tylko jednak nauki przyrodnicze.
– Czyli nauczyciele potrafią narozrabiać?
– Absolutnie tak (…) To, że oni w taki czy inny sposób na mnie wpływali, także spowodowało, że znalazłem się w Trójce. (…) Moja wychowawczyni z liceum uczyła chemii, ale pełniła jeszcze dwie inne funkcje: była metodykiem lub doradcą, jak dzisiaj byśmy powiedzieli, i prowadziła zajęcia z dydaktyki chemii dla studentów. Do niej dyrektorzy zgłaszali się o podesłanie kogoś w sytuacjach awaryjnych, a taka awaryjna sytuacja nastąpiła w Trójce. A mianowicie, jedna z pań uczących wówczas była na urlopie macierzyńskim i nie wróciła po nim. Druga, znana nam Ania Kuliga, za dwa tygodnie miała iść na urlop macierzyński, a ucząca wtedy pani Helena Barszczowa miała kłopoty zdrowotne i wiadomo było, że do końca roku szkolnego nie wróci. Wychowawczyni zawiadomiła mnie w sposób sobie właściwy. Dobrze po godzinie jedenastej w nocy, pewnie w pół do dwunastej, zadzwonił telefon. Ja go słyszałem, ale myślałem, przecież to nie do mnie! Ja nie będę wstawał! Telefon odebrała moja mama, ale jednak przyszła do pokoju i powiedziała mi kto dzwoni, bo znała panią z wywiadówek i z innych sytuacji szkolnych. Pani obwieściła, że w Trójce są godziny, że niezwłocznie rano mam się udać do Dyrektora Edwarda Łysika, powołać się na nią, i że na pewno te godziny dostanę. Uprzedziła, że to tylko na okres tych czterech miesięcy, kwiecień, maj, czerwiec, trzech właściwie, ale żeby iść. Te trzy miesiące trwają do tej pory!
– Ładne trzy miesiące, najdłuższe w życiu! Ale to jest piękna historia! Nie bał się Pan tak, do jakiejś Nowej Huty…
– Nie bałem się, bo to nie była pierwsza moja szkoła. Ja zaczynałem uczyć w Wieliczce, w liceum, i tam już troszeczkę okrzepłem, że tak powiem. To nie były pierwsze moje lekcje. A w ogóle z biologa, nagle zmieniłem się w chemika, to też jest ciekawa historia. Mianowicie, zdecydowali o tym moi koledzy, z którymi byłem na praktyce pedagogicznej w swoim II Liceum w Krakowie. Gdy przyszliśmy w wyznaczonym dniu, okazało się, że nasza opiekunka jest nieobecna, bo pojechała ze swoją klasą, jak to we wrześniu bywa, na wycieczkę. Ale Pan Dyrektor Gul, bardzo się wtedy ucieszył, złapał nas jak grzeszną duszę i powiedział: to ja już nie muszę robić zastępstw. Panowie poprowadzicie lekcje. Tak po prostu. Idźcie tam do Pokoju Nauczycielskiego, do podziału godzin, przeczytajcie sobie, jakie macie lekcje i będziecie je prowadzić. Jezus Maria, co się okazało: ta pani tego dnia miała zero godzin biologii, samą chemię. Bo uczyła dwóch przedmiotów. Koledzy odmówili, bo oni byli biologami, a ja byłem na biochemii, i że nie będą uczyć chemii. Musisz ty, bo sobie poradzisz. I rzeczywiście jakoś sobie poradziłem. Nie było problemu i myślę, że nie ma do tej pory.
– Oczywiście, że nie ma! Ale proszę powiedzieć, na ile to było przed tą pierwsza lekcją?
– No, tak 20 minut.
– 20 minut??? I nagle z tej biologii musiał Pan przejść na chemię? Ułożyć sobie całą lekcję 20 minut przed jej rozpoczęciem???
– Ułożyłem ją sobie w momencie. To znaczy postanowiłem 45 minut pytać, żeby się dowiedzieć, co oni robią, co umieją. Nie na noty (oceny- przyp. autora), oczywiście, ale żeby sobie z nimi pogadać.

TEN PIERWSZY DZIEŃ W TRÓJCE:
– Powiem Panu, jak to było u mnie, jak wróciłam do Trójki. Wchodzę głównym wejściem i przy sali fizycznej (teraz sala 8) widzę grupę młodych panów. Wszyscy panowie mają długie włosy do pasa i to jest ten moment, kiedy jeden z nich rzuca tymi włosami do przodu i odrzuca je do tyłu. Patrzę: to jest rockers! To jest moje miejsce! Jak było z Panem?
– W momencie, kiedy dotarłem do progu, do tych 13 schodów, które nas dzielą od parteru, nikogusieńko nie było. Dopiero, jak wszedłem do budynku, pojawiła się Pani Hania Żurek. Pytam, gdzie znajdę Pana Dyrektora Łysika, bo do niego miałem się udać. Oczywiście Pani Hania zaprowadziła mnie do samego gabinetu i dostałem się przed oblicze Dyrektora. Sytuacja poniekąd się powtórzyła, choć może nie w takim tempie, bo jak Dyrektor zobaczył kogoś, kto może wziąć chemię, to natychmiast, prawie biegiem, przenieśliśmy się na pierwsze piętro, oddał mnie w ręce Pani Hajdukowej (z-ca Dyrektora – przyp. autora) i tylko powiedział: przydziel mu godziny. Także nie tego, ale następnego dnia zacząłem uczyć. To było w kwietniu 1976 roku.
– A jakie Pan miał wrażenie, bo pewnie był Pan po raz pierwszy w Nowej Hucie, u nas w Trójce?
– W Trójce tak, aczkolwiek o Trójce słyszałem bardzo wiele, bo to jest szkoła, którą kończył mój brat, tylko jeszcze w Krakowie przy ul. Kochanowskiego. No i cóż się okazało, że tu w Trójce spotkałem nauczycieli, którzy jeszcze tam w Krakowie uczyli. To były dwie osoby: słynna Pani Zofia Karabuła, która uczyła historii i Pani Anna Oleska, która – tak jak nasza Nina Lampart – uczyła niemieckiego i rosyjskiego. Wprawdzie były już na emeryturze, ale jeszcze przeszły do tej szkoły. Z resztą, z Panią Karabułową to była historia bardzo śmieszna. Konferencja na koniec roku. Dyrektor Łysik występuje w roli adwokata, broni ucznia. Tak się złożyło, że ja wystawiłem ocenę niedostateczną, nie bardzo wiedziałem, w czym jest problem, bo chłopak mógł mieć poprawkę, prawda? A tutaj Dyrektor tak go zawzięcie bronił. No, ale ja się upierałem. Już w pewnym momencie, gdy te naciski Dyrektora były dość konkretne, dostałem „sójkę” w bok od Pani Karabułowej, która do mnie tylko wyszeptała „Trzymaj się i nie ustąp!” To już mi wystarczyło, żeby się trzymać, a jej reakcja była spowodowana tym, że w trakcie rozmowy z Dyrektorem padło moje nazwisko, którego ona nie znała wcześniej, bo ja przyszedłem w ciągu roku i nie było jakiejś prezentacji. Ona z resztą była tylko dwa razy w tygodniu. Ale tutaj moje nazwisko padło. Nie wiem, czy wiecie, jak się odbywały konferencje klasyfikacyjne za Dyrektora Łysika. W zespołach uczących, czyli na przykład klasa 1a, byli sami nauczyciele plus sekretarz Rady Pedagogicznej. Odbywało się w obecnej Sali 116. I potem zmiana, wchodził następny zespół, a ci wychodzili. Trwało to oczywiście znacznie dłużej, ale rozmawiało się i dyskutowało o uczniach, których się uczyło i których się znało. Miało to też swoje dobre strony. Tak więc wychodzimy z tej konferencji, ja nie ustąpiłem a Dyrektor nalegał, bo druga ocena niedostateczna była od Pani Karabułowej, a nie było wtedy poprawek z dwóch przedmiotów. Więc uczeń musiał powtórzyć rok szkolny. Wychodzimy z tej sali 116 i Pani Karabułowa patrzy i mówi do mnie: ja cię uczyłam chyba. Ja mówię – NIE, ale poznała Pani nazwisko, bo uczyła Pani mojego brata. Mówi: dobrze, żeś się nie dał. Nie wolno się dać. Trzeba się trzymać. Jak się już wystawi, to trzeba być pewnym tego, co się zrobiło.
A jakie były moje wrażenia? Może nie z tego pierwszego dnia, bo to były formalności i załatwianie, ale później jak już zacząłem uczyć, to sobie tak pomyślałem: Fajnie by tu było uczyć dłużej, nie tylko te trzy miesiące. A czemu? Miałem porównanie z dużo słabszym Liceum w Wieliczce. Tutaj, po prostu, można było się z młodzieżą dogadać.
– Dlaczego o to pytam? Przychodzi się z Krakowa, szczególnie wtedy, gdy wszystkie te wielkie licea w takich okazałych i monumentalnych budynkach. A tu przyjeżdża się do Nowej Huty, i tak: sąsiedztwo takie same, my ze SZP 104 wyglądamy identycznie, gdzie tu co odróżnić? Jesteśmy prostym, prymitywnym blokiem, takie jak wszystko, co było po tej stronie Nowej Huty, bo Stara Nowa Huta szczyciła się swoją unikatową architekturą. A ta część Nowej Huty? Szaro, buro, prostopadłościenne bloczki i…tyle!
– Bo w PRL-u życie było szare i bure. To także dotyczyło tych krakowskich liceów, starych, omszonych. Tak po prostu.
– Czyli nie miało to znaczenia.
– Nie, dla mnie żadnego.

TRÓJKA Z TAMTYCH LAT:
– A jak wyglądała relacja nauczyciel uczeń w tamtych czasach? Pamiętam, że było inaczej.
– Na pewno było inaczej, bo były inne czasy. Był większy dystans i również większy szacunek w stosunku do nauczycieli. Podobnie dało się to odczuć w relacjach nauczyciel – rodzic. Rodzice niejednokrotnie byli wdzięczni za to, co się im podpowiadało. Dzisiaj rodzice przychodzą z pozycji, że „on wie najlepiej”, „on wie, co jest dla jego dziecka dobre”. Natomiast wtedy rodzice przychodzili po poradę do nauczyciela. Szkoła się o tyle zmieniła, że została powołana do pełnienia funkcji przede wszystkim edukacyjnej. Zawsze oczywiście trzeba pamiętać o tej wychowawczej. I te dwie funkcje teraz jakby się rozmyły. Zmniejszyła się ta część poświęcona edukacji, a bardzo rozwinęła się ta część związana z wychowaniem. Może nawet nie z wychowaniem, bo gdyby to było naprawdę wychowanie, to byłoby dobrze, ale z nadopiekuńczością. Tak ja to widzę.
– Ja też tak to widzę. Również pamiętam, że za Pana czasów, czyli moich uczniowskich, musieli być nauczyciele z osobowością i ze sposobem takiego zainteresowania swoim tematem i swoją osobą, żeby pociągnąć człowieka, tak jak Pana pociągnęli Pana nauczyciele i tak jak u mnie narozrabiała tutaj Ania Małota (nauczycielka języka polskiego), która mi rozwaliła cały mój światopogląd, bo ja idąc do Trójki wiedziałam, że kiedyś będę nauczycielem angielskiego. A ja przychodzę na polski, zakochuję się w Ani Małocie i nie wiem, co ja mam robić w życiu. To oczywiście anegdota, ale wygląda na to, że za tamtych czasów ten nauczyciel nie dość, że był traktowany jak osoba, która wie co, wie jak i jeszcze w dodatku wie wiele o mnie. Mogła w tym momencie tak pokierować młodego człowieka, że znalazł w swoim życiu pasję. A w obecnych czasach młodzi ludzie nie mają pasji. Nie wiedzą, co to jest całkowite poświęcenie się choćby, tak jak Pan został nauczycielem chemii, ja zostałam nauczycielką angielskiego, ktoś inny projektował mosty, ale dlatego, że trafił na kogoś, kto mu zawrócił w głowie. W tej chwili, żeby zawrócić komuś w głowie trzeba chyba na niej stanąć.
– Nie wiem, czy by to pomogło. To jest wątpliwe.
– Chciałoby się robić innym, to co nam zrobiono i to jest bardzo pozytywne, a tu się nie da!
– Nie da się, bo oni są „skażeni” Internetem i tym, czym ich tam karmią. I dlatego wygląda to tak jak wygląda.
– Szkoda, że tak jest. To może przypomnimy młodszym, jak wyglądali uczniowie 50 lat temu? Byli tacy sami?
– Nie, nie byli tacy sami. Różnili się i to bardzo. Przede wszystkim, zero makijażu. Nie wolno było mieć lakierowanych paznokci. Dziewczyny, jak przychodziły na lekcje chemii, musiały mieć – to względy bezpieczeństwa – związane włosy. Nie było mowy o rozpuszczonych włosach, bo były palniki. Oni sami robili doświadczenia. Byli ubrani w mundurki.
– A, czyli były mundurki w Trójce. Za moich czasów były chałaty, a potem stonowana kolorystycznie odzież.
– Tak, na początku były mundurki. W latach 70-tych były mundurki.
– A jak one wyglądały?
– Dla chłopców granatowe marynarki z jakiegoś tam pewnie lichego materiału. I spodnie granatowe. Oczywiście tarcza musiała być. Na ramieniu. Tarcze zlikwidowała Pani Hajdukowa (zastępca Dyrektora Łysika). Powiedziała na konferencji: dajcie spokój z tymi tarczami, bo ja ich znam, więc tarczy w szkole nosić nie muszą. Natomiast, jak są na mieście, to je zdejmują. Przestańmy się wygłupiać. I jakoś tak to wtedy przeszło. Ale to decydowało o ich innym wyglądzie. Wyobraźmy sobie dzisiejsze dziewczyny w naturalnych włosach, nieumalowane, bez lakierowanych paznokci, bez tych wszystkich sztucznych dodatków, bez gadżetów w nosie i uchu. A chłopcy, to przede wszystkim włosy: nie mogły być długie.
– Wygolone to pewnie też nie…
– Też nie. Schludna fryzura. To decydowało o ich różnym wyglądzie w stosunku do obecnej młodzieży.
– A co nosiły dziewczyny?
– Takie jakieś bluzy też granatowe, biały kołnierzyk, no i spódniczka.
– Spódniczka..
– No, tak, o spodniach mowy nie było. Potem się dopiero zaczęły spodnie. Pamiętam materiał nazywał się zerówka. Z takiego materiału były szyte stroje.
– I co, buntowali się?
– Oczywiście! Bo młodzi muszą się buntować! Zupełnie naturalne!
– A konsekwencje tego były jakieś? Jeśli ktoś przyszedł ubrany inaczej?
– Pamiętam, że byli wyrzucani, jeżeli nie mieli obuwia zamiennego. Natomiast, jeżeli powiedzmy zamiast tej marynarki był jakiś granatowy sweter, to się przymykało oczy. A potem już zezwolono na te granatowe swetry. Mówiło się o stroju szkolnym, że ma być skromny i stonowany, ale nie było tego, co dzisiaj. Absolutnie.

– Teraz będzie trudne pytanie. Ja przyszłam do Trójki tuż po ogłoszeniu Stanu Wojennego. I oczywiście nie skończyło się na tym roku, ale była jeszcze prawie cała dekada. Ciężka dekada. Czy dla nauczycieli i dla Pana jako nauczyciela i Polaka, tak z perspektywy czasu, to był ciężki okres? Może był też inny cięższy czas?
– Z kariery nauczycielskiej cięższych czasów nie pamiętam. Stan Wojenny był ciężki nie tylko dla nauczycieli, ale dla wszystkich. Nie do zniesienia było to, co się działo, co się słyszało, że ktoś zginął albo był internowany. Trzeba byłoby mieć porównanie, jak to wyglądało w innych szkołach czy zakładach pracy. Szkoła jest mimo wszystko bardzo specyficzna. U nas były dyskusje, aczkolwiek bardzo szybko utworzyły się, mam wrażenie, takie grupy, w których dani ludzie się dogadywali. Wiedzieli, o co chodzi, rozmawiali na te tematy. A inni może inaczej myśleli i były takie momenty, hm, no cóż, nie ukrywajmy, że było dużo osób należących do PZPR, część wtedy wypisała się z tej organizacji. Dla nich konsekwencje mogły być bardzo różne. Także to na pewno stwarzało taką napiętą i nerwową atmosferę. Pamiętam konferencję rozpoczynającą rok szkolny, która wypadła w okresie 30 sierpnia, w każdym razie w okresie podpisywania porozumień z rządem. Wtedy odbywały się tutaj demonstracje. Nooo, dotykało nas to wszystkich. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, żeby młodzież nie robiła jakiś głupot. A robiła.
– A pamięta Pan sytuacje, kiedy na parterze, między Biblioteką a Szatnią był nasz ołtarzyk i tam codziennie na długiej przerwie odmawialiśmy Modlitwę za Ojczyznę?
– Pamiętam, choć niedokładnie, ale najbardziej utkwiło mi w pamięci takie zdarzenie. Przyszła do mnie grupka uczniów z mojej klasy. Bardzo mnie prosili o klucz do zaplecza. Dałem im ten klucz, ale myślę sobie, że muszę iść zobaczyć, co oni tam kombinują. Bardziej myślałem, że chcą jakieś odczynniki do czegoś. Co się okazało: bez mojej wiedzy, widocznie była jakaś napięta sytuacja, w jednej ze skrzyń – były takie skrzynie na plansze tekturowe – ukryli masę materiałów (tzw. bibuły). Nie wiedziałem nic o tym, a oni chcieli tę bibułę wyjąć, bo był to jakiś spokojniejszy moment. Powiedziałem im, że nie mam nic przeciwko temu, że to tam schowali, ale powinni mi o tym powiedzieć. Tak więc były takie momenty.
– Nie przypominam sobie jednak jakichś takich bezpośrednich działań, przynajmniej za moich czasów, nigdy nie przyjechało do nas ZOMO czy nie wydarzyło się nic tak niebezpiecznego.
– Do mnie też takie rzeczy nie docierały.
– A łatwo było rozmawiać z młodzieżą na te tematy, czy się nie rozmawiało?
– Z czasem coraz łatwiej, bo oni się oswajali i ja się oswajałem. I powiem, że w tym okresie najbardziej nawiązywaliśmy takie głębsze relacje i najlepiej mi się prowadziło lekcje wychowawcze. Potem już nie, bo oni swoje, ja swoje. Może wynikało to z tego, że wtedy między nami była najmniejsza różnica wieku. Później w tej pierwszej czy drugiej klasie rozmawialiśmy właściwie na wszystkie tematy.

– Zmieniając nieco temat, czy pamięta Pan swoją ulubioną klasę?
– Ulubioną moją klasą była moja pierwsza klasa, której byłem wychowawcą. Do dzisiejszego dnia jestem w stanie wyrecytować cały Dziennik. Od Marty Beluch zaczynając, która mieszka w Ameryce, poprzez Gośkę Bugno, która była przewodniczącą Samorządu Klasowego i która skończyła chemię, do Zbyszka Walenzaka, który skończył historię, pracował jako nauczyciel, a teraz jeździ na taksówce. I z tym wiąże się śmieszna historia. Byliśmy na spotkaniu z moją przed – ostatnią klasą, prywatnie w mieszkaniu i w pewnym momencie zamówiłem sobie taksówkę, bo – wiadomo – jadę do domu wcześniej niż oni. Wsiadam do tej taksówki, nagle kierowca pyta: Czy pan przypadkiem uczył w Trójce? Ja mówię: tak. I od słowa do słowa, zatrzymał taksówkę, żeby się pokazać; oczywiście Zbysiu Walenzak. A więc pamiętam tę klasę doskonale. Niewątpliwie, przystępowałem do pracy z nimi z pewną traumą, bo to, wiadomo, pierwsza klasa. Zżyliśmy się niesamowicie: właściwie z większością mam kontakt do tej pory. I również najlepiej pamiętam Studniówkę, z nimi. W 1984 roku na potężnej hali Klubu Sportowego WANDA. Ja nie lubię takich imprez, od razu się przyznaję, więc z pewnymi obawami poszedłem na tę Studniówkę. Boże drogi, myślałem, czy ja dotrwam do godziny, kiedy oni idą skakać wokół tego Adasia! Pani Agato, rzadko kiedy się tak dobrze bawiłem. Po prostu byliśmy razem. Nie było jakiegoś podziału. Pamiętam wtedy… jaka to była melodia… „Kaczuszki”! I ten krąg wielki, Dyrektora Łysika w tym kręgu, który również bawił się doskonale.
– A potem, czy zmieniło się coś w Studniówkach?
– Uczestniczyłem w Studniówkach tylko swoich klas i każda następna, w moim odbiorze, była bardziej sztywna. Nie było tego wspólnego uczestnictwa w całej imprezie. Przecież na tej pierwszej Studniówce poszło mnóstwo klisz (zdjęć-przyp. autora): co chwilę podchodzili uczniowie, uczennice, całe klasy prosząc do zdjęć grupowych, pojedynczych. Cały czas byliśmy razem. A później coraz mniej. I tak w tym kierunku to poszło, przynajmniej w moich odczuciach.

– Czy pamięta Pan swoją pierwszą lekcję?
– Z Wieliczki nie pamiętam wiele, ponieważ też zacząłem uczyć w trakcie roku szkolnego, więc pewnie ta pierwsza lekcja wyglądała tak samo jak w Sobieskim, bo chciałem się po prostu zorientować, co uczniowie umieją. Generalnie byłem bardzo staranny i przygotowywałem się do każdej lekcji. Nie było tych możliwości, tak jak dzisiaj, że się wszystko wyświetla. Wszystko musiało być napisane ręcznie. I pamiętam, że to nie była pierwsza lekcja, bo w Trójce to była taka sytuacja, że uczyłem i chemii i biologii. W pewnym okresie Ania Kuliga i ja byliśmy tymi dwuprzedmiotowcami i Dyrekcja manewrowała, gdzie było więcej godzin. I ja prowadzę lekcję biologii, pierwszą w tej klasie i dzielę świat organizmów żywych na królestwo roślin i królestwo zwierząt, rysuję cały grafik i… nagle nie wiem, czy się pisze królestwo czy królewstwo. Zamiast myśleć logicznie, to mnie się zrobiło gorąco! I sobie tak pomyślałem: napiszę król i zrobię kropkę! Nie muszę pisać całego słowa! Tak mnie zaćmiło w głowie. I to mi zostało w pamięci. To pamiętam. To było bardzo silne przeżycie.
– To była Pana klasa?
– Nie, to nie była moja klasa. To była klasa Ani Małoty.

– A czy pamięta Pan jakiś FeKuSz?
– No to wiadomo, że też tej pierwszej klasy. FeKuSze inaczej wtedy wyglądały. Były w MDK-u na Tysiąclecia. Ale tak, ja humanistą nie jestem, a wychowawca był odpowiedzialny za wszytko od początku do końca: za wybór sztuki, za to jak oni to przygotują, a nakłonić ich do przygotowania nie było rzeczą łatwą. Myślałem sobie, niech zrobią cokolwiek, żeby nie było tak, że ta klasa nie wystąpiła w ogóle. Wreszcie się zmobilizowali i całkiem nieźle wypadli. Pamiętam pochwałę od Pana Dyrektora Łysika, że poszło całkiem dobrze. A później różnie bywało: nie zawsze oglądałem wszystkie spektakle, bo na FeKuSzach były głównie spektakle.
– Tak to były czasy spektakli, monodramów albo recytacje, natomiast nie było tak dużo tańca czy śpiewu.
– Tańca nie było. Były jakieś grafiki, zdjęcia, to bo wtedy Boguś Serczyk (nauczyciel plastyki – przyp. autora) tym zawiadywał.
– I to w ogóle było tak, że skoro to było w MDK-u, to sala była malutka: pomieściła może jedną czwartą…
– Na pewno nie wszystkich. Widzowie zmieniali się, przychodzili na swoje klasy, żeby zobaczyć. Ale to była salka nieduża. No i właściwie brak było tej profesjonalnej obsługi nie było, tych świateł.
– Tak, to było takie bardzo prymitywne. I pamiętam, że jak wróciłam do Trojki, to natychmiast zajęłam się FeKuSzem, na początku do pomocy Ewie Czadowskiej. I to nie była tylko Gala, ale eliminacje i Gala. I trwało to aż trzy dni (piątek, sobota i niedziela – przyp. autora).
– Pamiętam FeKuSz, Paweł Mucha (nauczyciel geografii i wice-dyrektor – przyp. autora)), występował razem ze swoją klasą. Już nie pamiętam sztuki, oczywiście, ale sam fakt miał miejsce.
– A to ciekawe!

– Czy łatwo uczy się chemii? Bo przecież chemia potrzebuje doświadczeń. Pamiętam za dawnych czasów, tak jak to sam Pan powiedział, że palnik był używany. Też pamiętam, że na chemii mieszaliśmy różne substancje, na fizyce robiliśmy różnego rodzaju doświadczenia i mieliśmy przyrządy, które miały nam pomóc zrozumieć pewne zjawiska. A teraz to jak to jest?
– W tej chwili doświadczenia są reprezentowane przede wszystkim w pytaniach maturalnych.
– Jak to?!?!
– No, tak. Nie ma czasu na lekcji, bo jednak jak uczeń sam robił albo w grupkach trzy – czteroosobowych to wynosił z tego znacznie więcej niż teraz. Teraz w szkołach doświadczeń nie robi się w ogóle albo – a jeżeli, to tylko w postaci pokazu. Nie mogę inaczej, bo nie mam na to czasu. Klasa ogólna, w obecnym cyklu kształcenia, ma cztery godziny chemii: jedną w pierwszej klasie, dwie w drugiej i jedną w trzeciej klasie. Cztery godziny chemii bez podziału na grupy. Taka sama klasa ogólna, realizująca praktycznie ten sam materiał, miała (w latach 80tych) sześć godzin i była dzielona na grupy. Czyli nauczyciel miał nie dwie godziny tygodniowo, tylko cztery. I wtedy można było robić doświadczenia. Dzisiaj zostały doświadczenia tylko w postaci pokazów. Ale doświadczenia są konieczne. Po pierwsze, chemia jest typową nauką doświadczalną, czyli jeżeli nie pokazuję doświadczeń, to nie pokazuje połowy chemii. Po drugie, to jest przedmiot ogólnokształcący, a więc ja muszę nauczyć nie tylko chemii, ale też obserwacji, wyciągania wniosków, logicznego myślenia. To, co widzi chemik to to, co zmieszał i to, co dostał: widzi początek i koniec. To wszystko jest teraz abstrakcją. Więc to jest naprawdę trudny przedmiot. Z tego trzeba sobie zdawać sprawę. Takie doświadczenia w znacznym stopniu ułatwiały rozumienie pewnych rzeczy. Inne są czasy, inne podejście. Nie ma czasu, galopada, a już to, co myśmy przeżywali (bo różne są zdania) w trakcie liceum trzyletniego, to się nie da opisać w żadnych kategoriach. To w wielu przypadkach jest stracony pieniądz na te pensje nauczycieli, bo nie spowodowało to żadnych głębszych refleksji u uczniów. Więc łatwiej się uczyło, mimo wszystko. A pracownia. Pamięta Pani, Pani Agato, jak wyglądała pracownia?
– Oczywiście? Przez środek był taki kamienny rząd stanowisk.
– Tak, były tam przygotowane tace z zestawami odczynników, podstawowe szkło. Tam się dokładało tylko niektóre rzeczy potrzebne do danej lekcji. No i pracowali! A jeszcze w latach 70tych podział godzin był układany w ten sposób, że jak klasa miała dwie godziny chemii w tygodniu, to mieli razem, w tandemie. Można było zaplanować jakieś doświadczenie, a Pani Dyrektor Hajduk bardzo też o to dbała, było 20 chałatów. Idziecie na dwie godziny do pracowni i każdy ubiera chałat. Tak to było.
– Też to pamiętam, ale głównie to mi utkwiło w pamięci, że ja tutaj w Trójce wiele rzeczy „robiłam’, „doświadczałam”. I nawet na geografii.
– A Pani była w klasie…?
– Ja byłam w klasie ogólnej.
– Czyli to nie był ten rozszerzony profil i teraz można sobie wyobrazić, co było w biol-chemie? A kto Panią uczył?
– Chemii najpierw uczyła mnie moja wychowawczyni, Pani Fugiel-Mocała.
– Ela Mocała, mieszka w Stanach Zjednoczonych z Krzyśkiem mężem. I przecież Krzysztof oraz ona sama to byli nasi absolwenci z osobistej klasy Pani Hajdukowej.
– Ale heca! Tu wszyscy wracają! Za chwilę tu wróci trzecie pokolenie!
– A wracając do naszych nauczycieli, przez rok naszą nauczycielką była Pani Rydzak.
– Tosia Rydzak, Antonina Rydzak. Pupilka Pani Karabułowej, wspomnianej tutaj, ponieważ Tosia kończyła Kochanowskiego w Krakowie. I stamtąd ją znała. Poza tym Pani Karabułowa stawiała na krajan, bo Pani Karabułowa i Tosia pochodziły nie z Krakowa tylko z Łobzowa. Tosia była dziwną postacią. Jak to trzeba wciąż uczyć się różnych rzeczy. Uczyła tutaj w liceum, była bardzo dobrą nauczycielką, potem odeszła i wróciła wtedy, kiedy Was uczyła. I już nie odnalazła się w szkole. Zmieniono programy, zmieniono jednostki, bo była zmiana na układ SI. Tosia poszła na lekcje i zaczęła po staremu, a to była klasa chyba czwarta, do której chodziła też Małgosia Knap. I nie mogli się porozumieć.
– Nie ukrywam, że my też mieliśmy duży problem.
– Tosia zdawała sobie z tego sprawę. Poszła do Dyrektora Łysika i powiedziała, że ona w tej klasie fakultetu nie poprowadzi. I stąd to ja uczyłem Małgosię w czwartej klasie, bo Dyrektor zmienił nauczyciela.
– No i proszę, a w kilka lat później Małgosia Knap wraca do Trójki! Kolejny dowód na to, że Trójka jest fajna!

– Ania Czajkowska zadała pytanie o najzabawniejszą sytuację, jaka utkwiła Panu w pamięci.

– Najzabawniejsza sytuacja, jaka utkwiła mi w pamięci jest związana z tym, że przyszedłem sobie rano do Trójki, a z Trójki wracałem bez spodni.
– Co???
– No, zabawne! Ale fakt ! Tak to się zdarzyło, że wraz z Anią Kuligą zabraliśmy się za generalne porządki w pracowni. Ania czymś się tam zajęła, a ja sobie pomyślałem, że poprzelewam kwas. Kwas wtedy sprzedawano w butlach 25 litrowych. No przecież tak wielkiego dymiona nie wniosę na lekcję, muszę sobie rozlać do mniejszych butelek. I w trakcie kwas zrobił ciap! Ratowałem się ucieczką do taksówki, bo samochodu nie miałem. W długim chałacie, bo innego wyjścia nie było! Bez spodni!
– Panie profesorze, teraz to byłby Pan we wszystkich social mediach! Wszystkich!
– A wtedy odbyło się na tyle spokojnie, że zawołaliśmy taksówkę, ubrałem długi chałat, w czasie lekcji, cisza, spokój. Niewiele osób o tym wiedziało.

– Pytanie Antka Downara (absolwenta Trójki i naszego nauczyciela historii) dotyczy faktu zgolenia przez Pana wąsów, ale wygląda na to, że bardziej adekwatne byłoby pytanie: dlaczego Pan wąsy zapuścił?
– Uważam, że od czasu do czasu trzeba się zmienić. Nie można być nudnym, cały czas takim samym. Wąsy zapuściłem, wiem kiedy, w 81 roku. A zgoliłem to nie wiem, może Antek pamięta, skoro tak mu to utkwiło w pamięci. W każdym razie na pewno zgoliłem w okresie wakacji, także przyszedłem do szkoły już bez wąsów.

– Jakie było Pana najbardziej niezwykle doświadczenie, nie tylko chemiczne, w Pana karierze?

– Ponieważ o śmiesznych chemicznych już mówiłem, to takie wydarzenia, które utkwiły mi w pamięci to były sprawy związane z uczniami trudnymi. A miałem kilku takich. Również w tej pierwszej klasie. Na szczęście wtedy miałem też dobry kontakt z rodzicami tych uczniów. Robiliśmy cuda, ale nie udało nam się. Jeden to był przypadek dziewczyny, która po prostu przestała chodzić do szkoły. Nie, bo nie! Dzisiaj pewnie miałaby nauczanie indywidualne, stwierdzoną fobię szkolną. A wtedy takich rzeczy nie było. Po prostu straciła rok, przeniosła się do jakiejś innej szkoły i potem jakoś z tego wyszła. Przez pewien czas po szkole przychodziłem do niej codziennie do domu po to, żeby porozmawiać z matką, czy ona była w szkole, czy nie była. Nie wszyscy mieli wtedy telefony. Drugi przypadek był również z mojej trzeciej czy czwartej klasy wychowawczej. Dziewczyna przystała do takiej jakiejś grupy, z tych, co to szczura ma na ramieniu. A trzeci taki przypadek, bardzo trudny. Z ojcem miałem kontakt – ojciec był lekarzem. Chłopak, który przyszedł do pierwszej klasy czteroletniego liceum, można powiedzieć, był początkującym alkoholikiem. To była na tyle niebezpieczna sytuacja, że w klasie było wielu „podatnych” na jego wpływy, więc niepokojącą sytuacją było, gdy kilku uczniów brakło w klasie, bo nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Ojciec był wzywany. Ta sytuacja była niezrozumiała również dla mnie. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ojciec umieścił go tutaj, bo syn jeździł z Prokocimia. Więc to pół świata było przecież. No, ale porażka! W żadnym z tych przypadków nie udało się nam tej osoby, że tak powiem, uratować, żeby skończyła daną klasę, nie mówiąc już o szkole. Sprawa tego chłopka wypłynęła na samym początku roku, trudno mi zatem ocenić jego możliwości. Natomiast pozostałe dwie osoby – zdolne! I było to w tym wszystkim takie deprymujące, że osoby zdolne, a tu jakieś takie niepowodzenia. Tak więc to są moje doświadczenia na „nie”.
– A takie doświadczenia na „tak”?
– Dużo ich było. Mam na swoim koncie kilku profesorów chemii na Uniwersytecie. W każdym razie chemików było sporo. Małgosia Knap, już o niej wspominałem. I obecna dyrektorka czy wice-dyrektorka liceum nr VI, to nasza chemiczka. No, mnóstwo ich było!
– Wspaniale mieć poczucie sprawstwa!

– Kolejne pytanie od Beaty Nawrot: na swojej drodze naukowej, dydaktycznej był Pan obserwatorem, uczestnikiem, a czasem kreatorem różnych przemian: które z nich najlepiej Pan wspomina i dlaczego?
– Te, które najlepiej wspominam związane się niewątpliwie z Trójką. Byłem współtwórcą tworzenia Programu 2+2. I to uważam był okres złoty dla Trójki, złoty dla młodzieży, która dwa lata uczyła się wszystkiego, a potem sobie wybierała przedmioty i aż do matury szlifowało się i poszerzało materiał. I w to się zaangażowałem. Nie wiem, jak to się stało, że się zgodziłem, bo dzisiaj bym się na to nie zgodził, że pewnego dnia dostałem delegację od Pana Dyrektora Kolocha i miałem sam jechać do Ministerstwa. Czemu nie pojechała tam Ligia (Wirtel – przyp. autora) albo Jola ((Pyś-Miklasz – przyp. autora), które ze mną to tworzyły, nie wiem, nie pamiętam. Może względy finansowe, że nie można było więcej delegacji. No, nie mam pojęcia, ale dzisiaj bym się na to nie zgodził. Ale pojechałem. Zawiozłem wszystkie papiery i złożyłem. Wyjaśniłem wszystko to, o co mnie pytali. Wróciłem do Krakowa. Dostaliśmy odpowiedź, że się zgadzają chyba po miesiącu. Uważam, że to jest błąd, że do tego systemu nie dążono teraz, powracając do 4-letniego liceum. Bo to, co robiliśmy w Trójce było rzeczywiście autorskie, ale ten system 2+2 także był realizowany u Sobieskiego, był w XII LO i wielu, wielu innych szkołach, i sprawdzał się. Tak więc w tym kierunku powinno to było pójść. Ja to wspominam jako osiągnięcie, warte podkreślenia. Może ktoś się kiedyś zastanowi, że jednak warto o takim systemie pomyśleć.

– A jak postrzega Pan ewolucję naszej szkoły w ciągu tych długich lat pracy? (pyta Maria Trzaska). Jest różnica?
– Musi być! Bo to jest niemożliwe, żeby za tyle lat nic się nie działo. To by źle świadczyło o szkole. Szkoła postępuje zgodnie z duchem czasu. Zmiany, które tutaj zachodzą są odbiciem tego, co dzieje w innych szkołach i tego, co dzieje się w całym naszym społeczeństwie, tak w odniesieniu do ludzi, jak i do wyposażenia. Ta ewolucja postępuje i będzie postępować. Tego nie da się zatrzymać.
– A rozwinęliśmy się w ciągu tych lat? Czy tamta młodzież była bardziej otwarta, więcej chcieli, więcej robili a tutaj jest inaczej, bo taka jest potrzeba świata zewnętrznego, czy nie?
– Na pewno tamci uczniowie byli bardziej chętni i otwarci, nawet na propozycje, jakie się im składało. Pamiętam rekrutację na jakieś dodatkowe zajęcia. Dzisiaj – nie, bo ona ma to, bo on ma tamto, on by chodził, ale wtedy nie może. A wtedy to trzeba było robić jakąś selekcję, bo się zgłaszała się taka ilość, że się nie dało poprowadzić kółka z 30 osobami. Kółka to góra 15 osób.
– A w tej chwili to i dwie, czy trzy ciężko złapać.
– Dokładnie.
– Chemia to dziedzina naukowa, która na przestrzeni szczególnie ostatnich lat bardzo się rozwinęła? Które aspekty współczesnych odkryć w chemii są dla Pana szczególnie interesujące bądź kontrowersyjne? I znowu Beata Nawrot.
– Chemia jest kontrowersyjna, od samego początku do końca. Przede wszystkim te slogany znane z czasów PRL-owskich: Chemia leczy, żywi i broni. Ale chemia jest tą nauką, którą wykorzystujemy wszyscy. Nie wiem, czy Pani pamięta, ale tu u nas w Trójce uczyła, ale króciutko, Zosia Kluz.
– Nie, niestety nie.
– Ona pracowała całe życie na Uniwersytecie i tutaj prowadziła przez pewien czasy klasy z poszerzoną chemią. I byłem kiedyś na jej wykładzie: „Czy można przeżyć dzień bez chemii?” I wtedy sobie uzmysłowiłem, że faktycznie ta chemia jednak służy wszystkim, że jest nam absolutnie potrzebna. Ale chemia rzeczywiście niszczy i zabija. Doprowadziła do wielu tragedii. Zawsze opowiadam uczniom o historii państwa Haberów. Fritz Haber, doktor chemii, doktorat zrobił na Uniwersytecie w Breslau, bo to jeszcze te czasy. I zupełna rzadkość, bo jego żona była jedną z pierwszych kobiet, które skończyły chemię na Uniwersytecie. Haber zasłynął jako ten, który opracował metodę syntezy amoniaku. Z kolei synteza amoniaku miała na nas wszystkich wpływ, bo przyczyniła się do produkcji nawozów sztucznych i wzrostu plonów. Ale tenże sam Fritz Haber wymyślił coś takiego jak iperyt, który zabija. Żona zdawała sobie z tego sprawę. Błagała go i prosiła, żeby zaprzestał tych badań. Amoniak – tak, ale iperyt – nie. On się nie zgodził, a ona wzięła jego pistolet i strzeliła sobie w głowę. Zawsze im o tym opowiadam, jak mówimy o tych rzeczach. Zatuszowano to oczywiście, bo to okres pierwszej wojny. I chemia rzeczywiście niszczy dużo, ale i dużo dobrego robi.
Jaka dziedzina? Myślę, że wszystko to wiąże się z nowymi materiałami, nowe leki. Lekcje chemii, obojętne w jakiej klasie, zaczynam od takiego tematu: Od alchemii, do chemii współczesnej. Zastanawiamy się cóż ci alchemicy chcieli zrobić? Chcieli być bogaci, więc chcieli otrzymać złoto. Chcieli być nieśmiertelni, a przynajmniej długo zachowywać witalność i dobre zdrowie, więc chcieli otrzymać panaceum. Pytam więc uczniów: czy osiągnęliśmy dzisiaj to, co chcieli alchemicy? No, oczywiście, nie. Prawda? A ja mówię, że tak, bo dzięki katalizatorom otrzymaliśmy substancję, które mają cenę większa niż złoto. Bo dzięki katalizatorom otrzymaliśmy leki, ratujące życie. A więc wszystkie te nowe rzeczy: chemia leków, chemia nowych materiałów są fascynujące i rzeczywiście mają ogromną przyszłość. Jakby na to nie patrzeć, to w człowieku jest mnóstwo tej chemii: bo jeśli nie w postaci jakiś wszczepionych elementów, to łykamy tabletki. To jest wszystko specyficzna chemia.

– Chemik – naukowiec i chemik – dydaktyk: czy te role bardzo się różnią? Jakie cechy i umiejętności są dla nich najważniejsze? (pytanie Beaty Nawrot)
– Na pewno się różnią. Po studiach chemicznych i myślę, że po każdych innych studiach jesteśmy naładowani wiedzą i taka wiedza jest, powiedziałbym, szeroka, panoramiczna. Naukowiec wyrzuca z pamięci pewne rzeczy, bo są mu one zupełnie niepotrzebne. I niejednokrotnie, wielcy naprawdę naukowcy, ludzie, którzy mają ogromne doświadczenie i osiągnięcia w swojej dziedzinie, nie potrafią zrobić prostego zadania chemicznego. My, nauczyciele musimy mieć wiedzę panoramiczną, bo zaczynamy od alchemii, a kończymy na największych osiągnięciach. A jeszcze czymś innym jest nauczyciel chemii a dydaktyk. Bo dydaktyk odnosi się również do szkoły wyższej. Jego rolą jest obmyślanie, jak te treści przekazać w taki sposób, żeby one były najbardziej zrozumiałe dla słuchającego. I, żeby wywarły zamierzony efekt, żeby to coś dało. Według mnie to są dwie bardzo różniące się rzeczy.
– Beata nie zadała tego pytania, więc pozwolę sobie dopytać: a Pan tutaj u nas czuje się jednym i drugim? Czy jest Pan na przykład naukowcem, czyli czy odkrywa Pan coś, jest Pan zainteresowany jakąś wąska dziedziną, w której sam Pan coś kombinuje?
– To znaczy, ja w pewnym monecie poświęciłem się właśnie dydaktyce. I obmyślanie, to jak najbardziej. Aczkolwiek ja pracowałem nad czymś innym, głównie nad tzw. strukturą programów. To, co się widzi w podręcznikach nie ma się w żaden sposób do jakiegoś logicznego ładu treści. Nagle, jak mam mówić o wiązaniach chemicznych, dajmy na to, to się okazuje, że mi brakuje takiego, takiego i takiego pojęcia. I kolejność wprowadzania różnych tematów i treści, to jest ta struktura. Ja się tym zajmowałem. Ucząc staram się to wykorzystać, ale przede wszystkim jestem nauczycielem.

– Chemia niejedno ma imię, co to oznacza dla Pana?
– Nikt z nas się bez tej chemii nie obejdzie. Niejedno ma imię, bo rzeczywiście, chemia jest i w rolnictwie, i w medycynie i powiedzmy, w gospodarstwie domowym. Kosmetyka, kosmetologia cała rozwinęła się przecież na bazie chemii. To są różne aspekty, więc każdy, kto ma jakieś zainteresowania chemiczne, znajdzie tam swoje miejsce.
– Dla mnie chemia to również związki międzyludzkie, ja widzę chemię na przykład w sztuce, jak się jest artystą. Przecież są różne faktury i żeby osiągnąć ten kolor, potrzebne są takie a nie inne związki chemiczne…
– Uczniowie nie mają jakichś większych możliwości brania udziału w konkursach zewnętrznych. Dlatego myśmy im zrobili konkurs wewnętrzny. I dwa lata temu było właśnie to pytanie, jako wiodące: Chemia niejedno ma imię. A dwa lata temu dziewczynka, nie pamiętam z której klasy, wybrała temat: wykorzystanie chemii w malarstwie, sztuce, architekturze. To są wszystko materiały chemiczne, które poddaje się jakiejś obróbce. Z resztą, okazji do podkreślania różnych związków chemii z innym dziedzinami jest mnóstwo. Na przykład, uczą się w szkole o związkach chromu. Zawsze im mówię (Pan Profesor stuka w ławkę – przyp. autora): ta zieleń, to zieleń chromowa. Czyli, malarz bierze ten proszek, rozrobi z olejem i ma farbę. Wykorzysta to też ten, który zdobi porcelanę. Dlaczego? Bo porcelanę trzeba wypalić, a to jest tlenek odporny na działanie wysokiej temperatury. I on zostanie, nic się z nim nie dzieje.
– Wszędzie, gdzie się człowiek nie obróci, tam chemia!
– Każdy oddech to zaczerpnięcie bardzo złożonej mieszaniny chemicznej. Tlen, bez którego byśmy tutaj nie wytrzymali.

– Ma Pan niezliczoną rzeszę fanów wśród uczniów, tak, proszę Pana, Panie Profesorze, którzy poszli w Pana ślady? Co nieco już o tym wiemy.

– Nie wiem, ile. A chodzi tutaj o chemików czy nauczycieli? Bo, nie waham się powiedzieć, że chemików to kilkudziesięciu. Pierwsze klasy, które tutaj prowadziłem, klasa Danusi Hamułki (nauczycielka języka niemieckiego – przyp. autora), dwie dziewczyny, bliźniaczki. Poszły na chemię. Jeszcze wcześniej, chyba to była klasa Tadeusza Matusza (nauczyciel matematyki – przyp. autora), poszła dziewczyna na chemię. I tak co roku. Tak więc, przez te lata, pięćdziesiąt na pewno, jak nie więcej, się uzbierało. A nauczycieli chemii – mnóstwo. Tak jak powiedziałem: w liceach i w podstawowych szkołach jest ich mnóstwo… Bardzo dużo. W każdym razie, sprawdzają się.

ZZA PAZUCHY FARTUCHA PANA MICHAŁA:
– Uchylimy nieco prywatnych tajemnic Pana Michała. Jakiej muzyki Pan słucha?
– Odpowiedzią na to może być: proszę sobie nastawić Radio POGODA.
– Radio POGODA?
-Tak, tam są przeboje z mojego dzieciństwa, młodości. Nie lubię słuchać piosenek obcojęzycznych. Lubię znać treść dokładnie, rozumieć, o czym jest ta piosenka. Dlatego też nie lubię tych współczesnych, gdzie ktoś – obojętne czy mężczyzna, czy kobieta – wyje i powtarza siedem, osiem razy tę samą frazę. Ja się wtedy gotuję.
– Jakieś ulubione, kojarzy Pan, zespoły czy wokalistów. Takich naprawdę, do których z największą przyjemnością Pan wraca. Nawet sobie gdzieś tam czasami nuci.
– Jakiś specjalnie wybranych, na których mógłbym wskazać to nie. Znaczy, piosenkarzy. Ale na przykład te tekstowe to wszystkie piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Na okrągło mogę je słuchać. To pytanie o muzykę, wiąże się z następnym o teatrze i kinie. Ja, jak najbardziej, wszystko to, co jest dawne. To samo dotyczy sztuki, grafiki, obrazów. Ja wolę mały obrazek Richter-Janowskiej, przedstawiający panią siedzącą na ławeczce pod drzewem, niż coś, co ja nie wiem, co to jest. Po prostu, sztuka współczesna do mnie nie przemawia. Podobnie teatr, podobnie kino. Nie wiem, może to jest na zasadzie pierwszego zakodowania: coś mi się zakodowało i teraz dalej mi się to podoba.
– Każdy indywidualnie podchodzi do tego tematu.
– Na pewno. Ja nie krytykuję, jeśli ktoś mi mówi, że mu się ten obraz podoba, a ja nic na nim nie widzę. Proszę bardzo, niech ci się podoba. Ku twojej uciesze i radości.
– A jakichś ulubionych malarzy Pan ma? Polskich, na przykład?
– Może Axentowicz, może Kossakowie, bez tego Juruchny. Tak na niego w domu mówili. On był takim trochę hochsztaplerem.
– Lubi Pan jakąś konkretną literaturę?
– Lubię. Czytam książki non-stop. Jak czytam to przeżywam. Na pewno lubię literaturę regionalną o jakimś danym rejonie. Teraz sobie kupiłem, choć jeszcze nie czytałem, „Kajś”. To jest o Śląsku, o gwarze śląskiej, o problemach Śląska…
– Kajś, czyli gdzieś?
– Tak, gdzieś. Również literaturę biograficzną, wspomnieniową, zwłaszcza jeżeli kogoś znałem. Powiedzmy, że był to jakiś aktor, pisarz, o którym się słyszało. Lubię sobie przeczytać o jego życiu. I non-stop czytam. Nie wyobrażam sobie, jak ludzie mogę nie czytać.

A skąd miłość do kotów, pyta Iwona Żelazny?
– No jak to, ja jestem biologiem. U mnie w domu były psy, koty, rybki, papugi, kanarki, myszki, chomiki, więc to nie jest miłość wyłącznie do kotów. Był piesek, potem był drugi, potem był kot, potem kot zjadł kanarka… Koty są wygodne dla starego. Nie trzeba wychodzić. Wprawdzie trzeba się pochylić nad tą kuwetą, ale mimo wszystko są najwygodniejsze. Rybki są strasznie absorbujące: trzeba robić porządek, żeby było ładnie. Więc ja tak powoli, powoli ze wszystkiego rezygnowałem, ale – i ja się tego nie wstydzę – na wsi, jak jestem te pół roku, to ja mam kury ozdobne. Bo zawsze miałem sentyment do ptactwa. Na szczęście udało mi się znaleźć taką osobę, do której wywożę je na zimowisko, ale jak jadę tam na wiosnę, to one do mnie wracają i doskonale poznają. Absolutnie nie można powiedzieć, że to jakiś „ptasi móżdżek”; są bardzo rozgarnięte. A jedna już bije rekordy długowieczności.
– Ile taka kurka żyje?
– Jeśli mówi się o chowie gospodarczym, to taka kurka żyje dwa lata. A ta ma dziewięć!
– Coś nieprawdopodobnego!
– I sobie tak tam żyje. Tak więc, miłość do zwierząt, nie do kotów.

– A teraz mamy takie pytanie: jakie związki lubi Pan najbardziej?

– Ojej, to jest podchwytliwe pytanie. Nie wiem o jakie związki chodzi, ale niezależnie od tego, jakie związki pytający miał na myśli, to ja tutaj powiem: trwałe. I te chemiczne, które się nie rozkładają, bo te, które się rozkładają, to mnie nie interesują. Te międzyludzkie, trwałe. Trwałe przyjaźnie, trwałe związki są najlepsze. Bo takie krótkie znajomości zapomina się później. Trwałe, po prostu trwałe.
– To, w takim razie nie ukrywam, że to ja jestem autorką tego pytania, bo lubię bardzo dwuznaczności. I dziękuję bardzo za odpowiedź.

– A cóż to za chemia zaciągnęła Pana w kwiaty i do ogrodu?
– Nie chemia, tylko biologia.
– No właśnie, nie wiedzieliśmy tego, że Pan na początku był biologiem.
– Ale to było jeszcze wcześniej. Zanim byłem tym biologiem, to, co się dało, uprawiałem na balkonie.
– Czyli w tej kamienicy był balkon?
– Tak, był balkon, były skrzynki i co roku coś tam było. Nie mówiąc o tym, że w mieszkaniu były te tak zwane, pokojowe kwiaty. A później, jak już zacząłem związki ze wsią, to ogród był do mojej dyspozycji.
– To proszę powiedzieć innym, bo ja wiem, co to znaczy. Tak jak ten las, to co to jest ten ogród? Co on Panu daje?
– To mi daje, że choć teraz niewiele już czasem zrobię, ale siedzę w tym ogrodzie. Czyli obcowanie z przyrodą, to mi daje. A w ogrodzie jest właściwie mało takich momentów, że nie ma co robić. Cały czas trzeba coś robić. A bardzo przyjemne jest planowanie tego, co się zrobi. Co się wyrzuci z ogrodu, bo już się opatrzyło. Teraz muszę kupić co najmniej pięć bzów, szczepionych na pniu. Ma być biały, kremowy, żółty, tradycyjny niebieski i lila.
– Bez, dlatego, że intensywnie pachnie? Skąd się wziął bez?
– Skąd się wziął bez? Bo jest stosunkowo prosty w uprawie. Bez się posadzi i sobie radzi. A wyszukałem takie miejsce, że obawiam się, że niewiele roślin by tam wytrzymało, bo jest to taki zakątek zimny. Ale jak on będzie kwitł później niż na 15 maja czy na „Zofię”, to dla mnie jest tylko lepiej, bo ja już wtedy tam jestem. Więc, plany, plany i trzeba te plany realizować.
– A ma Pan tak, że jak Pan tam jedzie, bo to wielka radość, takie swoje królestwo, bo stworzyłem i cały czas je tworzę… więc jak Pan tam jest i jest rano, to pierwszą rzeczą, jaką Pan robi, to wychodzi do ogrodu zobaczyć, jak to wygląda w tym świetle, powąchać, bo to są przecież różnego rodzaju zapachy. Czy ma Pan takie rzeczy, na przykład, do śniadania: jakieś pomidorki, jakieś warzywa?
– Teraz już nie, bo zrezygnowałem z uprawy jarzyn i warzyw. Tego typu rzeczy nie. Tylko i wyłącznie rośliny ozdobne. Ale z tym wyjściem, to coś jest, bo ja później zaczynam myśleć o sobie. Rano, jak wstanę, to trzeba nakarmić koty, trzeba kury wypuścić. A w drodze do tego, to trzeba się rozglądnąć, bo jak się zatrzymam przy tej róży i coś do niej powiem, to ona będzie dłużej kwitła. A tak, to upuści te płatki od razu. Tak więc porozmawiamy sobie troszeczkę…
– A to jest mistycyzm, bym powiedziała. A wieczorem woli Pan sobie wieczór zakończyć w ogrodzie, a potem Pan wraca do domku?
– Tak. Ja praktycznie do zmroku siedzę w ogrodzie, coś tam robię. A jak nie mam już nic do roboty, to siedzę, po prostu. I wracam do domku na jakąś kolację. Kolacja jest troszeczkę za późno, bo ja wracam o zmroku. To jest po 9. godzinie.
– Ogród to magia, a w nawiązaniu do magii, to coś, co ewidentnie kojarzy się z magią w ogrodzie, to nalewki. To skąd wzięły się naleweczki, bo jest Pan mistrzem naleweczek.
– Nie wiem czy mistrzem.
– Z nas wszystkich jest Pan absolutnie mistrzem.
– Skąd się wzięło zamiłowanie do nalewek? To było zamiłowanie do robienia nalewek. Jak ja jadę do Raby, czyli na moją wiochę, nie, nie do Raby, tam nikt tak nie mówi: na Rabę, to od czerwca dokąd tam jestem, czyli do października, robię zapasy dla całej mojej rodziny: soki, konfitury, sałatki, no i nalewki też. Więc to nie jest zamiłowanie do nalewek, bo są dobre i że trzeba je najpierw spróbować, zanim się komuś da flaszeczkę. One są bardzo dobre, szczególnie teraz, kiedy mam nienajlepsze krążenie.
– Ale przecież Polska nalewkami słynie! Toż to najbardziej naturalne lekarstwo z kwiatów, roślin, korzeni i jeśli tylko można pozwolić sobie na tę odrobinę alkoholu… Tam w ogóle nie ma chemicznej chemii!
– Tam jest sama chemia, bo alkohol jest wspaniałym rozpuszczalnikiem wszystkiego najlepszego, co siedzi w tych roślinach, w kwiatach, owocach. Proces przetworów, a tym samym nalewek zaczynam w porze kwitnienia czarnego bzu.
– Czy Pan robi coś z czarnego bzu?
– Tak. Z kwiatów czarnego bzu.
– Ale nalewkę Pan robi?
– Też robię. Teraz mam dostać nowy inny przepis, ale ta, którą do tej pory robię, zachowuje ten charakterystyczny zapach, chociaż to bardzo prymitywna nalewka. Robię najpierw syrop, a potem mieszam syrop w odpowiednich proporcjach.
– Toż to panaceum na wszystkie problemy nauczyciela! 😉
– I nie tylko, to jest odporność. Także wtedy absolutnie zaczyna się mój sezon. A potem jest po kolei: truskawka, wiśnia i tak dalej, aż do sezonu ogórkowego. Kupuje ogórki u ludzi miejscowych, zaufanych, gdzie widzę, jak to rośnie. Przychodzą też z malinami. Oni już wiedzą.
– A to malinek Pan nie ma? Bo to w zasadzie tylko przyciąć.
– Nie, już nie. Jeszcze mam aronie, ale już też powoli będę się ich pozbywał. Bo to nie tylko przyciąć, tylko w pewnym momencie trzeba zebrać.
– Pytanie od Iwony Serwińskiej i Antoniego Downara: Kim Pan Profesor chciałby być, gdyby nie był chemikiem?
– Chyba chciałbym słuchać, co mówią drzewa.
– Dendrolog?
– Leśnik! Tak sobie łazić po lesie… Ale to sobie można tylko pomarzyć.
– To co w tym jest takiego?
– Wszystko jest. Oprócz drzew, jakaś mrówka się znajdzie. Jakieś inne stworzonka. Ten las żyje swoim życiem. A przede wszystkim dla nas, to jest źródło tlenu. To jest sprawca odpowiedniego mikro-klimatu. Leśnicy na ogół długo żyją, bo właśnie mają ten kontakt z przyrodą. A to, wracając do początków, to pewnie z tych spacerów z ojcem, który gdzieś mnie tam zabierał do tego lasu. I tak może to zostało. Więc leśnikiem.
– A myśli Pan, że to się może ziścić w pewnym momencie? Nie jako zawód. Czy w okolicy, gdzie Pan jest na wsi, jest dużo lasów?
– Jest. Tylko, że ja już nie mogę chodzić.
– To znaczy, że lasy są na jakiejś wysokości?
– Na wysokościach, ale ja też mam problemy z chodzeniem.
-To ja życzę Panu lasów, do których mógłby Pan, na przykład, dojechać samochodem…
– To ja przejeżdżam. Do siebie do domu, muszę przejechać przez las.
– To super! Czyli ewentualnie, jakby co, to jest gdzie. Dla mnie, życie bez lasu, to po prostu nie ma sensu. Ja takiej energii tam nabieram, wyciszenia kompletnego, ja wtedy słucham czegoś zupełnie innego i zamykam się totalnie na te zewnętrzne problemy. Staram się wyłączyć telefon i po prostu wsłuchiwać się w ten zupełnie kosmiczny świat. Bo tam nawet cisza ma jakiś dźwięk.
– Tak. Ja uwielbiam pójść sobie kawałek od domu, ale tak, żebym już był w tym lesie. Siąść na jakiej belce i siedzieć. To jest to, co mi odpowiada. Jak jeszcze mogłem chodzić, lubiłem pójść na jakieś dalsze wyprawy i wybierałem sobie takie miejsce na jakiejś górce, gdzie, jak się dookoła obróciłem, nie zobaczyłem żadnego domu. Pustka, tylko ewentualnie łąka, w oddali las. To jest to.
– Są jeszcze gdzieś takie miejsca? ☹ Wszędzie gdzieś jakieś domy!
– Są, są.
– Ja też bardzo lubię chodzić do lasu po deszczu. Bo są te zapachy. To są tak niesamowite zapachy, jak jest jeszcze lato, gorąco.
– A jeszcze tęcza się zdarzy czasem.
– Tęcza, oczywiście. A już nie mówiąc o tym, jak człowiekowi po prostu zapiera dech w piersiach jak mu przebiegnie jakieś zwierzę. Ono się nie przestraszy, tylko przebiegnie. Może nawet stanie. To jest po prostu jakiś cud Boży!
– W tej chwili, kiedy mam już trudności z chodzeniem, bo nie ukrywam, że naprawdę mam, szczególnie pod górę, to mówię do mojej rodziny, jak przyjadą: wywieźcie mnie w góry samochodem i wracajcie. A ja sobie jakoś powolutku w dół wrócę.
– To życzę jak najwięcej tej siły! Życzę tego Panu naprawdę!

POROZMAWIAJMY O JUTRZE
– Abstrahując od chemii. Jako człowiek z mądrością i wielkim doświadczaniem, co powiedziałby Pan obecnemu młodemu pokoleniu? Dla mnie to jest takie bardzo ważne pytanie.
– To jest ważne pytanie, ale tutaj trzeba ważyć odpowiedź. Bo odpowiedź typu: uczcie się, to mnie wyśmieją. Ale dla mnie przerażające jest korzystanie z Internetu, czy z tych wszystkich urządzeń. Oni nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Ten kontakt jest ograniczony. I żeby z tego troszeczkę zrezygnowali. Żeby im ująć tego trochę, bo to nic dobrego z tego nie będzie. Ale czy to byłoby dla młodego pokolenia? Czy nie należałoby to powiedzieć osobom starszym, które mają na to jakiś wpływ?
– Jak również uważam, że przerzucenie świadomości człowieka na rzecz, na obiekt kosztem relacji do niczego nie doprowadzi. Bo nie ma innej możliwości: człowiek nie nauczy się z książki jak wyglądają relacje międzyludzkie, jeżeli on sam tego nie doświadczy, nie sparzy się, nie będzie miał fajnych doświadczeń, nie zachwyci się, nie będzie nienawidził, to wszystko musi się wydarzyć. Tego nie ma w telefonie i też nie da się tego osiągnąć, żyjąc światem gadżetów. Musi to być bezpośrednio.
– Dokładnie. To jest ogromne osiągnięcie, ale trzeba umieć z niego korzystać. No, nie zawsze tak jest. Jak ja idę na dyżur, tutaj na korytarzu, jak widzę, jak oni siedzą pod ścianą, każdy oddzielnie, tylko wpatrzony w ten ekran. To jest coś strasznego!

– O czym marzy Pan Michał Poźniczek?
– Pan Michał Poźniczek w chwili udzielania tego wywiadu ma lat 74, w związku z tym marzy, żeby jeszcze kilka lat popracować, jeżeli się da, jeżeli Dyrekcja zechce. I żeby zachować zdrowie. To są dwie najważniejsze dla mnie rzeczy. W tej chwili jakiś tam specjalnych marzeń nie mam. Można to też podciągnąć pod pytanie, gdzie chciałbym pojechać. Dziwne, ale nie ciągnie mnie absolutnie w tereny nieznane. Gdzie chciałbym pojechać? W takie miejsca, w których czegoś doznałem, coś przeżyłem. Na przykład, znajomi z terenów północnych, zabrali mnie łodzią, czy to był kajak, ja byłem tylko pasażerem, w dolinę Rospudy. To były takie romantyczne miejsca, wpływaliśmy tam posłuchać ciszy. I te miejsce bym chciał odwiedzić. Pamiętam, spacer ze znajomymi wzdłuż morza. Gdzieś tam, w pewnym momencie, przy przystani, ławeczka, siedzimy na tej ławeczce, zachód słońca. I to mam przed oczami. Nigdzie mnie nie ciągnie tylko w te miejsca. Tam bym chciał jeszcze pojechać. Odwiedzić to, co wywołało jakieś wrażenie.

– Małgosia Knap zadaje pytanie: Kiedy możemy spodziewać się książki, czegoś w rodzaju sagi z elementami autobiografii? Bo, nie ukrywam, Pana historia jest nietuzinkowa i byłoby się czym pochwalić, naprawdę.
– Przestańcie mnie dręczyć!
– Dlaczego? Dlaczego? 😊
– Dlatego, że ja przepracowałem już 30 lat również w Instytucie Chemii i tam, co 5 lat wydawana jest Złota Księga. I dręczą mnie, żebym napisał. Jeżeli napiszę, to napiszę jedną, ale w ogóle wątpię, czy napiszę. Ja już sobie nawet założyłem katalog, nowy folder pod tytułem: Wspomnienia. I na tym się skończyło. Nie mogę się zmusić do pisania.
– To jest brak czasu, bo tyle rzeczy Pan robi?
– To też, a poza tym: co pisać?
– Jak to CO? Swoje życie opisywać, swoje spostrzeżenia, swoje historie. Przecież opowiedział mi tutaj Pan masę bardzo ciekawych rzeczy! A to tylko mały kawałek o Trójce. Pan na pewno ma bardzo dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia! Z pewnością!
– Nie wiem, czy wszystkich by to ciekawiło. Ale naprawdę, uwierzcie mi, że trudno mi jest się zmobilizować. Małgosia mnie już dręczy.
Rozmawialiśmy ponad dwie godziny! Była to fascynująca podróż w czasy dalekie chłopaka z krakowskiego podwórka na Długiej, Jego cudownej fascynacji światem naturalnym i prawami nim rządzonymi, przygody w dalekiej nowohuckiej Trójce, do której miał ledwie zaglądnąć, a jest w niej do dzisiaj! Poznaliśmy również Pana Michała: piewcę doświadczeń wszystkimi zmysłami, kreatora i wędrownika!
Życzymy zdrowia, sił i chęci, by powstała wspomniana historia życia kogoś, kogo nie da się zapomnieć!

Serdecznie dziękuję Beacie Nawrot za przygotowanie notki biograficznej oraz wielki wkład w pytania zadane Panu Profesorowi. Dziękuję pozostałym osobom, które urozmaiciły naszą dyskusję.

Agata Adamska

Nota biograficzna:
Pan Michał Poźniczek urodził się w Krakowie i przez całe życie był związany z tym miastem.
Po ukończeniu studiów na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Jagiellońskiego w 1971 roku został zatrudniony w Zakładzie Biochemii Zwierząt Instytutu Biologii Molekularnej, gdzie w roku 1980 obronił pracę doktorską z biochemii. Prawdziwą pasją dr Poźniczka były zajęcia dydaktyczne, czego pierwszym rezultatem było współautorstwo dwóch skryptów do ćwiczeń z biochemii. W latach osiemdziesiątych zajął się organizacją zajęć z dydaktyki biologii i chemii dla studentów biologii. W związku z tym nawiązał ścisłą współpracę z Zakładem Dydaktyki Chemii UJ, co doprowadziło go do przeniesienia się na Wydział Chemii na stanowisko starszego wykładowcy, najpierw w wymiarze ½ etatu, a od 2004 – w pełnym wymiarze godzin. Od momentu podjęcia pracy w Zakładzie Dydaktyki Chemii nie tylko włączył się w nurt prac Zakładu, ale również przyczynił się do poszerzenia zakresu nauczania tego zespołu w kierunku biochemii i innych nauk przyrodniczych oraz do stosowania nowoczesnych metod dydaktycznych. Plonem prawie 30stu lat pracy w Zakładzie Dydaktyki Chemii było współautorstwo ponad pięćdziesięciu opublikowanych prac, takich jak podręczniki, poradniki metodyczne, zbiory zadań i publikacje naukowe.
Należy wspomnieć, że dwa podręczniki, których współautorem jest pan dr Michał Poźniczek: Chemia dla szkół ponadgimnazjalnych oraz Wybieram chemię – pełny zakres treści do matury na poziomie rozszerzonym część 1-3 uzyskały wyróżnienie Polskiej Akademii Umiejętności za poprawność merytoryczną i dydaktyczną w latach 2006 i 2009. Niezależnie od zajęć na Uniwersytecie Jagiellońskim dr Poźniczek pracował w charakterze nauczyciela chemii najpierw w Liceum Ogólnokształcącym w Wieliczce, a od roku 1978 w III Liceum Ogólnokształcącym im. J. Kochanowskiego w Krakowie.
Na szczególną uwagę zasługuje jego działalność organizacyjna i innowacyjna. W momencie wprowadzenia w szkole podstawowej nowego przedmiotu przyrody był pomysłodawcą i kierownikiem Studiów Podyplomowych dla Nauczycieli Przyrody na Uniwersytecie Jagiellońskim, a także, zwracając uwagę na problem korelacji między przedmiotami przyrodniczymi, zorganizował Studia Podyplomowe dla Nauczycieli: Nauczanie chemii na tle innych przedmiotów przyrodniczych. Przez wiele lat był wykładowcą także studentów Studiów Podyplomowych dla Nauczycieli Chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim, a w latach 2004-2012 pełnił funkcję kierownika studiów podyplomowych dla nauczycieli.
W 1991 roku dr Michał Poźniczek współtworzył w III LO im. J.Kochanowskiego w Krakowie autorski program nauczania, którego wdrożenie w znaczny sposób przyczyniło się do podniesienia poziomu edukacji w tej szkole.
Od 1994 r. jest głównym redaktorem ogólnopolskiego czasopisma Niedziałki, przeznaczonego dla nauczycieli przedmiotów przyrodniczych. Każdego roku bierze udział w konferencjach metodycznych w całej Polsce, a także w zjazdach Polskiego Towarzystwa Chemicznego, Szkołach Dydaktyki Chemii itp.
Od 26 lat jest współorganizatorem Wojewódzkiego Konkursu Wiedzy Chemicznej, corocznych Sesji Naukowych dla Nauczycieli, a także dwóch Szkół Dydaktyki Chemii (Sucha Beskidzka 2003 i 2006).
Przez dwie kadencje był członkiem Zarządu Głównego Sekcji Dydaktycznej PTCh , a do emerytury był członkiem Komitetu Krakowskiego Olimpiady Chemicznej.
Taki w ogromnym skrócie jest przebieg pracy zawodowej dr Michała Poźniczka, który przez całe życie był znakomitym nauczycielem młodzieży szkolnej i akademickiej: bezpośrednio i pośrednio- przez starania o podniesienie kwalifikacji nauczycieli oraz opiekę merytoryczną (jako promotor) wielu prac magisterskich i podyplomowych. Za swoją pracę otrzymał liczne nagrody: 3 – Ministra Edukacji Narodowej, nagrody: Prezydenta Miasta Krakowa, Rektora UJ, Kuratora Oświaty, Dyrektora III LO. Warto nadmienić, że praca dr Michała Poźniczka w 1993 roku uhonorowana została Złotym Krzyżem Zasługi, a w 1994 roku – Medalem Komisji Edukacji Narodowej, w roku 2013 Medalem Jana Harabaszewskiego, pierwszego w Polsce dydaktyka chemii, medal przyznawany przez Polskie Towarzystwo Chemiczne. Jednak najbardziej cennym rezultatem działalności naukowo – edukacyjnej i wychowawczej dr Poźniczka są liczni absolwenci III LO im. J. Kochanowskiego w Krakowie, którzy każdego roku ubiegają się o status studenta Wydziału Chemii UJ, zawsze z pozytywnym skutkiem. Wielu z nich wybrało karierę naukową: do czasu przejścia na emeryturę 18 z uczniów dr Poźniczka uzyskało stopień doktora, a 2 – doktora habilitowanego.